Za poprzednią książkę („Książkę twarzy”) Bieńczyk dostał Nagrodę Nike. Oczekiwania wobec kolejnego zbioru esejów pisarza są wysokie jak posąg z Samotraki (2,40 m bez głowy, ze skrzydłami – 3,28 m). Poetycki tytuł i enigmatyczny opis na okładce („Czary i mary, o nich tutaj mowa”) obiecują równie dobrze wszystko, jak i nic. Wystarczy jednak zajrzeć na koniec książki, aby natrafić na listę lektur, z której możemy wywróżyć przygodę z „Jabłkiem Olgi, stopami Dawida”. Bieńczyk, wyjadacz literatury francuskiej, najczęściej przywołuje słowa napisane przez Marcela Prousta.
Jednym z tematów tej książki są gesty. To one zostają nam w głowie po naszych bliskich. Charakterystyczne lub przeciwnie – niepowtarzalne i mające dla podglądacza wartość epifanii. Zastanawiające przy tym, że – jak zauważa przywoływany przez Bieńczyka Kundera – jest więcej ludzi niż gestów. Gdyby ktoś mógł poznać wszystkich ludzi, w jego wspomnieniach nikt nie byłby wyjątkowy. Jeżeli pojedynczy człowiek może mieć setki znajomych na fejsie, sytuacja zaistnienia takiego boskiego oka staje się niepokojąco realna. Aż chciałoby się, żeby autor rozwinął myśl w kierunku między(nie)ludzkich analogii.
Bieńczyk szczegółowo rozważa gest Zinedine’a Zidane’a z finałowego meczu Mundialu 2006, w którym Francja zmierzyła się z Włochami. Francuski piłkarz znokautował wtedy „z byka” Włocha Marco Materazziego. Autor „Jabłka Olgi, stóp Dawida” interpretuje to wydarzenie między innymi jako wyraz melancholii. Jest to jedno z kilku miejsc w książce, w których jej autor daje się ponieść akademickiemu mnożeniu sensów ponad potrzebę. W innym miejscu karnawałowy pochód samby w Rio uznaje za najlepsze wytłumaczenie tego, że istnieje raczej coś niż nic. Rozumiem zachwyt drobnej postury intelektualisty dającego się porwać orgii zmysłów, jednak ten żart z Leibniza jest tu zbyt pretensjonalny.
Mimo, że Bieńczyk daje pierwszeństwo czytaniu naiwnemu, które nie czyni różnicy między fikcją a rzeczywistością (z czym się zgadzam), najciekawszy jest wtedy, gdy – powstrzymując swoje zapędy interpretacyjne – pisze prosto o swojej matce. Odkąd jej syn pamięta była gruba, objadała się słodyczami, o co bliscy toczyli z nią walki pod sztandarem zdrowia. W walkach tych Bieńczyk szarżował na pierwszej linii. Matka z wyrzutami sumienia pozostała gruba, gdy wielu jej antagonistów schudło już do szkieletu. Syn Marek w ramach kontrybucji przynosi jej ciasta czekoladowe aż ślinka cieknie. Cenne świadectwo pokory w świecie, gdzie w reklamie ubrań nauczycielka wf-u nazywa dzieci bez markowych ciuchów łajzami.
Matka nie dość, że pożerała te słodycze tonami, to jeszcze nie czytała książek, nawet napisanych przez syna. W podeszłym wieku, w fazie depresyjnej, zaczęła czytać tak efektywnie, że w jednym z kolejnych tomów odnalazła własne słowo – czytadło czy dzieło – które opowiedziało jej los. Po szczegóły odsyłam do Bieńczyka. Warto go poznać choćby dla tego intymnego obrazka z przenikania się życia i literatury.
Paweł Niesiołowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz